W krainie dorsza, łosia i łososia

Dostałem nagrodę za Norwegię. – Pogrzebał chwilę w stercie śmieci i wydostał duży blok pleksiglasu z wtopionym modelem Norwegii. – Przez całe życie robiłem fiordy. Na jeden przelotny moment stały się modne, i dostałem główną nagrodę. W tej kopii Ziemi, którą teraz budujemy, przydzielili mi Afrykę i oczywiście, znowu robię wszędzie fiordy, bo tak się składa,że je lubię i jestem wystarczająco staromodny, żeby uważać, że nadają one kontynentowi uroczysty, barokowy wyraz. A oni mi mówią, że to nie jest wystarczająco równikowe…

Slartibartfast, projektant planet w Autostopem przez Galaktykę

Kto wpadł na pomysł, zeby tym razem pojechać do ojczyzny łososia tego nie pamiętam, ale pomysł padł na podatny grunt i się zakorzenił. Pomogło trochę to, że nie mogliśmy za bardzo uzgodnić, dokąd by tu jechać w Alpy – każdy chciał gdzie indziej. Wspinanie w Norwegii za to wyobrażaliśmy sobie dość mgliście więc nie było kontrowersji. Słyszeliśmy o dwóch norweskich rejonach: Trollveggen i Lofoty – więc tam właśnie postanowiliśmy się udać – w google maps wyglądało wkaszalnie. Po dezercji Kaczora akurat mieliśmy ekipę na jeden wóz (cygański) – Okular, Grzesiek, Jacek i ja. Plan był prosty: wsiadamy w samochód, po dwóch dniach wysiadamy i robimy filar Trollryggenu, znowu wsiadamy i następnego dnia wysiadamy na Lofotach – tam, skąd wikingowie wypływali odkrywać Islandię, Grenlandię i Amerykę (czyli na koniec świata prawie).

Pierwszy dzień podróży przebiegł zgodnie z planem, drugi też aż do wieczora, kiedy to dojechaliśmy w okolice Trolli. Tu padało w nonstopie, a po sprawdzeniu pogody wyszło, że w ciagu najbliższych dwóch tygodni bez deszczu ma być jedno popołudnie. Zamiast wspinania zafundowaliśmy więc sobie przejażdżkę widokową – drogę Orłów i drogę Trolli, podobno każdy turysta wizytujący Norwegię absolutnie musi zobaczyć. Droga jak droga – w ogóle nie widzieliśmy w niej nic szczególnego. Gdzie nie popatrzeć, woda: leci normalnie z nieba, siklawami z każdej skały, fontannami z każdej kępki mchu, no i te malownicze białe kłaki okrywające każdą górę.  Ale ale – jak spojrzeć w dół, to coś widać: 1000 m niżej, między białymi kłakami coś przeziera… woda. Tym sposobem zobaczyliśmy naszego pierwszego fjorda. Trzeba powiedzieć, że jednak coś w nich jest. Wyobrażcie sobie, że po przełojeniu kazalnicy podczas rozszpejania podziwiacie widoki i nagle zza zakętu na Czarny Staw wpływa pełnomorski 11-pokładowy liniowiec – robi wrażenie.

Po przejechaniu drogi Trolli, podczas której trolle były tylko na znakach drogowych (podobno mają 1800 metrów, ale i tak udało im się schować przed nami) trochę zdegustowami zdążaliśmy dalej na północ. I zdążaliśmy. I zdążaliśmy. Mimo to nie zdążyliśmy na prom drugiego (czyli w sumie czwartego) dnia, więc się nam podróż przeciągnęła na kolejny. Ale już piątego po południu byliśmy rozbici pod najpopularniejszym lofociańskim rejonem wspinaczkowym! I od minięcia kręgu polarnego w ogóle nie padało. mieliśmy więc ambitne myśli, żeby od razu naprzeć, bo słońce wysoko, ale odprostowanie kolan (i pleców) zajęło nam trochę czasu, więc tylko rozpykaliśmy okolicę logistycznie (skąd woda, gdzie siku, którędy pod ścianę). Tu miła niespodzianka, pod ścianę 7 minut, niespecjalnie nawet pod górkę. Woda też blisko, bo ok. pół minuty, w postaci kranu zainstalowanego w rurociągu o przekroju pół metra, zasilającego w wodę najbliższe wyspy – to chyba taki ukłon w stronę wspinaczy, trochę ich tu jest – oprócz nas kilka namiotów rozsianych tu i ówdzie na skalistych wzgórkach, siegającyh 5-7 m.n.p.m. W międzyczasie Marek niepostrzeżenie przedzierzgnął się w E.T. (starsi czytelnicy na pewno pamiętają wzruszającą scenę pt. „E.T. phone home”). Z przemyconych-nie-mam-pojęcia-jak do samochodu atrybutów w parę minut skonstruwał nadajnik do komunikacji z (tutaj quiz): a) swoją pozaziemską ojczyzną b) bazą marynarki wojennej w Murmańsku c) radiem gdynia, podającym prognozę dla różnych akwenów d) Mariuszem z Niepołomic.

Następnego dnia nastąpił zmasowany atak na Gandalfa – ściana nieduża, w sam raz na oswojenie. Zaczęliśmy ostrożnie, od norweskiego 5, ale wyszło, że wyceny są realistyczne – możńa spokojnie przeliczać sobie na UIAA dodając dwa małe stopnie i się zgadza. Skała piękna – ciepła, sucha, bez żadnych glonów, wygładzona zębem czasu, ale nie śliska – taka, jak ma być. Formacje wiodące to rysy, stałych punktów w ścianie brak, a camy siadają, jakby je wikingowie zaprojektowali pod swoje rejony. Żyć nie umierać – i to obłędne subpolarne słońce cały czas świeci (niektórzy ściągają koszulki). Po zrobieniu dwóch dróg przerwa na podwieczorek, kawę i prysznic. Potem znów podejście pod ścianę i jeszcze jeden cukiereczek. Podbudowani naszą świetną formą nastepnego dnia rzucamy się na klasyk klasyków, wg przewodnika jedna z najpiękniejszych dróg na świecie, zachodni filar Presten, ok. 600 m. W przewodniku wygląda poważnie, ale jakoś udaje mi się chłopaków (którym wczasy na stumetrowym Gandalfie wyraźnie się spodobały) wyciągnąć. Ma 12 dość równych wyciągów, czyli można ją porównać do Kazalnicy, czyli powinno się dać. Dla poprawienia psychy mieszamy zespoły i za liderem Jackiem, dość wcześnie, bo skoroświt o 9-tej wbijamy się w ścianę. Pierwszy wyciąg w cieniu i trochę mroczny, im wyżej, tym więcej słońca. Skała się robi ciepła jak na igłach od południa, tylko widoki inne – szmaragdowe zatoki, białe plaże, kaszaloty igrające na fali, dziesiątki wysp wokół i bieliki krążące pod nami. No normalnie trudno się na wspinaniu skupi.Całkiem lajtowo nie jest, tzn.na każdym wyciągu trzeba się wspinać i asekurować, bo poza kilkoma stanowiskami w dolnej części w ścianie nie tkwi nic. Na szczęście zabawek mamy dużo, więc możemy je utykać gdzie tylko nam się zamarzy – stresu brak, sama pozytywna strona wspinania. I te widoki. Wieczorkiem, kolo 19-tej kończymy drogę, następnie trekking na wierzchołek i po wpisaniu się do książki rozpoczynamy zejście – razem 2 godz. trekkingu, czyli prawie jak w górach. Po tym sukcesie możemy spokojnie odpocząć, bo nadpłynął nad nas jeden z niżów islandzkich i zrobiło się wilgotno – z tej okazji pojechaliśmy na wycieczkę do Å (wym. o:). Ponieważ A jest na samym końcu, zwiedziliśmy po drodze wszystkie Lofoty, do których można dotrzeć samochodem. O ich urokach nie ma co się rozpisywć, trzeba zobaczyć. Kolejnego dnia postanowiliśmy zaliczyć kolejny żelazny punkt programu – Svolvaergeita (koza ze Svolvaer).  Słynna z tego, że ma podwójny wierzchołek i już od początku dwudziestego wieku poszukiwacze mocnych wrażeń wybierali się tam skoczyć z jednego wierzchołka na drugi. Z oddali turnia jest niezbyt imponująca, trochę jak mnich, ale widoki znowu obłędne – przystań, lazurowe fjordy, błękitne jeziora i dziesiątki lofotów, które już tak jak fjordy jadły nam z ręki, rozsianych po widnokręgu . W międzyczasie doczytaliśmy, że kilka lat temu był obryw jednego wierzchołka, skok się znacznie utrudnił i obecnie nie jest polecaną rozrywką, bo dość łatwo „przepaść" na drugą stronę. Więc Jacek jakoś tak poprowadził ostatni wyciąg, że skończył się on na niższej turni – choć przewodnik twierdzi, że wszystkie drogi kończą się na wyższej. Ale i tak nie było łatwo gdyż stanowiska zjazdowe dla utrudnienia było na ścianie sąsiedniego wierzchołka i trzeba się było dostać do niego przepadem – do dziś żałuję, że nie nagrałam monologu Grzesia w trakcie wchodzenia w zjazd.Tymczasem zbliżał się kolejny niż – tym razem nieco głębszy. W kolejnych kilku dniach przeistoczyliśmy się w typowych japońskich turystów –  fotosafari na sztokfisze, podchodzenie łodzi wikingów itp, a w międzyczasie obczajanie kolejnych rejonów (np. 900-metrowa Vågakallen) i takie nasze polskie grzybobrania może nie zupełnie typowe, bo kończące się po kilkunastu minutach pełnym naręczem kozaków i prawdziwków. Jak już wszystko obczailiśmy, z powodu braku perspektyw pogodowych zdecydowaliśmy się jechać do świętego Mikołaja, jak wiadomo rezydenta szweckiej Laponii, coby w drodze powrotnej nie stresować się drakońskimi norweskimi przepisami drogowymi a przy okazji zobaczyć jak się żyje w kraju dzieci z Bullerbyn i Karlssona z dachu.

Niewspinaczkowy c.d.n.

 

Dodaj komentarz