Nie wiemy czy tegoroczny klubowy wyjazd będzie natchnieniem dla artysty i powstanie dzieło literackie, jak miało to miejsce „kilka" lat temu, pewnie nie bo do tej pory nic nie pojawiło się na stronie (choć niektórzy obiecali). A wyjazd należał do bardzo udanych – dopisała pogoda, morale było wysokie i towarzystwo przednie. Po noclegu w wiacie polecanej przez Wielkiego Jasia na Col des Montets, podczas którego, tuż za naszymi stopami spadło 40 l wody ma metr kwadratowy , niczym nie zrażeniu zjechaliśmy na kawę do Mekki i jeszcze tego samego dnia wjechaliśmy kolejką Montenvers na Mer de Glace (no może trochę powyżej – efekt cieplarniany). Plan był prosty, powspinamy się w pięknym granicie w słoneczku na klasykach Południowych Igieł.
I wszystko się udało był granit, słońce i piękne drogi. Nie wiedzieć jakim trafem, musi istnieć jakaś więź narodowa, bo przez ten tydzień pole namiotowe wokół schroniska Envers dzililiśmy z koleżankami i kolegami z UKA oraz z chłopakami z grupy młodzieżowej PZA. Oczywiście zajęliśmy najlepszą miejscówkę – trzy namioty z widokiem od Dru do Dent du Requin, wraz z budzeniem o godzinie 7 promieniami słońca i urzekającymi zachodami. Typowy dzień alpinisty: słońce budzi nas dość wcześnie, leniwe śniadanko, kawa, podejście lodowcem pod drogę od 10 do 30 minut, bajkowe wspinanie dla tych co lubią rysy lub płyty (najlepiej jedno i drugie), napawanie się pięknem przyrody, zjazdy i od 17 obiado kolacja, często połączona z wizytą w schronie na deser. Codzienne wspinanie przedzielileśmy jedynie szybkim wyskokiem na kultowy basem – od tego upału już nie mogliśmy wytrzymać. Ostatniej nocy góry zafundowały nam urzekający spektakl z cyklu światło i dźwięk – burza o niesłychanej intensywności. I następnego dnia znaleźliśmy się na campingu Mer de Glace.
Po dwóch dniach lansu w stolicy alpinizmu jedziemy kolejką na Aiguille du Midi aby rozbić namioty w śniegu zacisznej doliny Vallee Blanche. Naszym celem był klasyk południowej ściany droga Rebuffata. Tu już upał był nieco mniejszy za to wysokość większa. Wokół międzynarodowe towarzystwo stacjonarne i przechodzące obok w pełnym rynsztunku alpinisty lub chadzacza po lodowcach. I znów wspinanie w pięknym pomarańczowym granicie, w słońcu i może w większym nieco tłoku. W planie mieliśmy jeszcze co nieco na Taculu ale rano okazało się, że spręż był gdzie indziej niż my. I tak zakończyliśmy część wspinaczkową. Pozostałą część wyjazdu powinniśmy opisać w rubryce „Na szlaku", w skrócie rzutem na taśmę w sobotę zdobyliśmy najwyższą górkę w okolicy. A w niedzielę powrót w non-stopie do Gliwic i po wakacjach …