25 rocznica śmierci Adama Bilczewskiego

27 września mija 25 lat od śmierci Adama Bilczewskiego. I właśnie 27.09, o godzinie 17, w kościele p.w.  Chrystusa Króla, odbędzie się msza święta w jego intencji. 

Poniżej załączamy obszerne wspomnienie przygotowane przez Wacława Sonelskiego.

Adam…

27 września 1987 roku zmarł ADAM BILCZEWSKI doktor n.t., kierownik trzech zwycięskich wypraw himalajskich, prezes i członek honorowy Klubu Wysokogórskiego – Gliwice, niestrudzony propagator alpinizmu, autor książek i publikacji, instruktor i wychowawca wielu pokoleń wspinaczy, prawdziwy człowiek gór.
Pamiętajmy o Nim.

Ten podpis umieściłem przed dwudziestu pięciu laty pod otoczonym czarną ramką zdjęciem Adama Bilczewskiego w magazynie Bularz, którego byłem naczelnym redaktorem. Uznałem wówczas, jak widać, że największym powodem do chwały Adama było kierowanie „zwycięskimi wyprawami”. No cóż, to wyraźny „znak czasu” – wtedy polski alpinizm miał swoje pięć minut na skalę, bez przesady, światową. Ale doceniłem również literacką działalność Adama. We wstępie do jednej z jego książek czytamy:

Dlaczego napisałem „Alpinistów”? Bo jestem jednym z nich. Postrzępiony horyzont towarzyszył mi od dzieciństwa. Polubiłem go i tak już zostało. Przeżywałem burze, śnieżyce i wichury w granitowych uroczyskach Tatr, paliło mnie alpejskie słońce, łamały się pode mną mosty śnieżne na lodowych zerwach, kondor przelatywał tuż obok mnie na andyjskiej grani, zaznałem mrozów subarktycznych i dławiącego chwytu największych wysokości. Dochodziłem do krawędzi życia i walczyłem o zejście z niej na naszą, ludzka stronę. Miałem wspaniałych towarzyszy. Gdy któremuś z nas zabrakło sił, inni potrafili wesprzeć i przytrzymać go wśród żywych, mimo że ich siły też były już wyczerpane.
Wszystkich nas łączy pasja gór.(…)

Od kiedy istnieje alpinizm niezliczoną liczbę stronic zapisali alpiniści swymi wspomnieniami, usiłując pokazać, o co w tym wszystkim chodzi, po co to robią (lub robili), co wtedy przeżywali itd., etc. Myślę, że ten krótki akapit pióra Adama idealnie trafia w sedno sprawy.

Jego nazwisko zobaczyłem po raz pierwszy na kartkach jednej z kilku najważniejszych lektur mojej chłopięcości – Komina Pokutników.

Trzeci raz zjawiliśmy się tutaj jakieś dwa i pół miesiąca temu: Momo, Adaś Bilczewski i ja. (…) Adaś był chyba najbardziej zacięty. Krępa, zgrabna sylwetka, czerwone policzki i lekko wytrzeszczone z przejęcia oczy… – Panowie – perorował zacietrzewiony – musimy wkosić, żeby nie wiem co!

Po kilkunastu latach mogłem się osobiście przekonać, że mój idol rzeczywiście jest urodzonym życiowym optymistą; w każdej sprawie widział przede wszystkim pozytywy, na każdy projekt reagował stereotypowo: Świetny pomysł! Od czego zaczynamy?

Dzwonię do legendy polskiego wspinania, Andrzeja Wilczkowskiego. – Pamiętasz Adama? Co być mógł o nim powiedzieć?  Odpowiedź: – Wiele powiedzieć nie mogę, bo ja się z nim właściwie nie wspinałem; ale bardzo go lubiłem. – Dziękuję Wilku, to mi wystarczy.

Opinia innego znanego polskiego alpinisty: – Bilcz jest chyba jedynym polskim kierownikiem wypraw, który na żadnej z nich nie narobił sobie osobistych wrogów.

Skąd się to brało? Dlaczego Adama po prostu TRZEBA było polubić? Bo taka miał osobowość. Łatwo nawiązywał kontakty, promieniującą od niego życzliwość i sympatię dla rozmówcy po prostu się czuło, od pierwszej chwili. Ta życzliwość nakładała się na mocno ugruntowane zasady moralne, którymi kierował się na co dzień, co sprawiało że Adama cechowała szczególna charyzma.

Zdarzyło się, że pracowaliśmy z Adamem „na kominach”, zarabiając na wyprawę. Późnym, sobotnim popołudniem wisieliśmy „samotnie” we dwójkę na wieży kopalni Sośnica, praca była brudna i dość ryzykowna, ale Adasia martwiło co innego; marudził, że nie zdążymy, że na pewno się spóźni, a obiecał żonie wczesny powrót, bo jest ważna rodzinna uroczystość. Było powszechnie wiadome, że w pewnych sytuacjach bał się Heli bardziej niż lawiny w Tatrach. Wreszcie skończył swoją robotę i zakomenderował: – No to zjeżdżamy.  – Ja zostaję, mam jeszcze sporo do zrobienia. Spojrzał na mnie zaskoczony, pomyślał chwilę i stwierdził: – No to ja też zostaję, nie zostawię cię samego na takiej wrednej robocie. I został.

Bilcz dosyć często zajmował się szkoleniem adeptów taternictwa. Musiał to robić, ponieważ kadry klubowe nie były liczne. Szkolenie nie było jednak jego pasją, zresztą na taką działalność nie mógł poświęcić zbyt wiele czasu. Jednak ci, których wprowadził we wspinanie czy w Tatry pamiętają go, jako świetnego instruktora. Czy nim rzeczywiście był? To nie miało znaczenia. Wystarczyło być z nim razem w górach. Tego się łatwo nie zapominało.

Napisał: Wszystkich nas łączy pasja gór. Sam mógł ją realizować w czasach, gdy w Polsce rządziła komuna. Nie doczekał jej upadku. Ta sytuacja stwarzała wiele rozmaitych ograniczeń, których dzisiejsze pokolenie nie może sobie nawet wyobrazić. Stwarzała jednak również specyficzne możliwości, które bywały sprytnie wykorzystywane, przede wszystkim wtedy, gdy trzeba było zdobyć np. fundusze lub samochód na wyprawę w Himalaje metodami, które nie mają nic wspólnego z dzisiejszą gospodarką rynkową. Za czasów komuny prawie wszyscy wspinacze i alpiniści „gdzieś” pracowali, z reguły na etatach w państwowych firmach. Pewnego dnia, w latach tzw. stanu wojennego, przyszedłem do Adama z pytaniem, czy dałoby się mnie zatrudnić na jakimkolwiek etacie w Klubie Wysokogórskim. Byłem wtedy świeżo po doktoracie i wróżono mi wielką karierę naukową na Politechnice Śląskiej. Zaskoczony Adam z wrażenia aż zdjął okulary, spojrzał na mnie badawczo i spytał: – Czy ty na pewno wiesz, co chcesz zrobić?  Po czym się żachnął: – Co ja mówię, sam zawsze chciałem tak zrobić. Oczywiście, zatrudnimy cię.
I tak zaczęła się moja kariera „specjalisty od wspinania”.

Wracaliśmy ciężarówką z Himalajów. Klimat ciemnego, zimnego wnętrza pod plandeką sprzyjał intymnej rozmowie. Bilcza dręczyła kwestia: – Co dalej? Coś się na pewno skończyło, a co teraz? Kolejna wyprawa? Adam czuł, że ta, zresztą zwycięska, była jego łabędzim śpiewem. Nawet Everest ma swój wierzchołek. Nie dopuszczał myśli, że trzeba odejść od wspinania, porzucić góry. Podrzuciłem mu pomysł: – Zostań szefem COS (Betlejemki). To mu się spodobało. Zaczął tę sprawę załatwiać, ale… nie zdążył. Zmarł nagle, chyba w najlepszym momencie swego życia.

Bilczewski prawdziwym człowiekiem gór? A cóż by to właściwie miało znaczyć?. Dziś bym to zdanie zmienił. Niewiele. Adam był dla mnie prawdziwym człowiekiem.

Wacław Sonelski

Dodaj komentarz